23 grudnia 2012

ryba w occie... czyli świąteczny last minute... przepis jeszcze ciepły od mamci z Mazur!

          Mamcia słynie z ryby w occie... W końcu mieszka na Mazurach, tata jest zapalonym wędkarzem więc przepisów na rybę zna milion... Najsławniejsza jest chyba ryba w occie, którą nie tylko ja się zajadam (podejrzewam, że moje Amore dałoby się pociąć za nią). W każdym razie... Można ją przygotować na dwa sposoby: w słoikach, jako weki na zimowe dni lub jako zakąskę na imprezę czy właśnie Święta... Przepis ten można zatem traktować jako rybne last-minute na stół świąteczny... Jeśli tylko kochacie ryby tak jak ja - gwarantuję pełny sukces! Oczywiście ryby wprost z jeziora (np. okoń czy szczupak)  byłyby znacznie smaczniejsze - ale skąd ja je wezmę w Belfaście? Spokojnie możemy zastąpić je filetami lub dzwonkami innych - bardziej dostępnych gatunków...
          Moja ryba jeszcze ciepła topi się właśnie w zalewie - jeśli chcecie zdarzyć z nią na święta - dzisiejsze przedpołudnie to ostatni dzwonek.




Składniki:
  • 1 kg białej ryby (filetów, dzwonków lub małych rybek - wszystko zależy od Waszych upodobań; ja użyłam filetów z dorsza i łupacza)
  • mąka
  • sól, pieprz
  • olej do smażenia
Zalewa: 
  • 1 szklanka octu spirytusowego
  • 3 szklanki wody
  • 7 łyżeczek cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 liść laurowy
  • 3 kulki ziela angielskiego
  • parę ziarenek pieprzu w całości
  • 1 cebula - opcjonalnie

          Rybę przyprawiamy solą i pieprzem, obtaczamy w mące i smażymy na lekko rumiano na rozgrzanym oleju. Przekładamy do szczelnego naczynia.
          Składniki zalewy łączymy w garnuszku (oprócz cebuli) i czekamy aż się zagotuje. Dopiero teraz możemy dorzucić pokrojoną cebulę. UWAGA! Cebulę dodajemy tylko wtedy, gdy rybę przygotowujemy na krótki okres - gdy chcemy ją włożyć w słoiki - nie dodajemy cebuli.
          Rybę zalewamy gorącą zalewą i szczelnie zamykamy. Zostawiamy na min. 24 godz.


20 grudnia 2012

pierniczki świąteczne... czyli o przygotowaniach do Świąt ciąg dalszy...

          Ale pięknie w domu wczoraj pachniało... Przyprawy korzenne nadają taki klimat... Do tego świecąca choinka, siostra na skypie, ulubione radio w tle, kawka i ploteczki... Piekę pierniki... Bardzo miły wieczór... Nie obyło się bez spalonych paru sztuk - ale tylko w pierwszej turze, kolejne już wypiekły się znakomicie...
          Pierniczki najlepiej upiec nawet na 3 tygodnie przed świętami... Ważne jest, aby zamknąć je w szczelnej puszcze i otworzyć dopiero na święta... Ciasteczka zyskają wtedy na miękkości i nie ulotnią swego zapachu...
          Mogą zdobić choinkę, stół świąteczny a także stanowić małe prezenty dla gości... Ja je piekłam w tym roku pierwszy raz (przepis zaczerpnięty z Kuchni nr 12-2012) - dużo przy tym fajnej zabawy i na pewno będą je piekła co roku...
      

Składniki:
  • 0,5 kg mąki
  • 400 g miodu (1 średni słoiczek)
  • 1 szklanka brązowego cukru
  • 1/4 kostki margaryny
  • 2 jajka
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia (w oryginalnym przepisie soda oczyszczona)
  • przyprawa do pierników (lub mieszanka ulubionych przypraw korzennych)

          Do garnka wlewamy miód, cukier, przyprawy i podgrzewamy razem aż cukier całkiem się rozpuści. Dodajemy margarynę, dokładnie mieszamy. Masę studzimy. Piekarnik nagrzewamy do 2000C.
          Do masy dodajemy mąkę, proszek do pieczenia oraz jajka. Ciasto dobrze wyrabiamy, w razie potrzeby dosypujemy jeszcze trochę mąki.
          Wałkujemy na grubość ok 0,5 cm (nie cieńsze bo pierniczki się popalą i wyjdą za twarde) i wycinamy pierniczki. Pieczemy 10 min.



uszka z pieczarkami i suszonymi grzybami

Uszka...
W sam raz na Wigilię... 
Moje ulubione i zawsze robione przez Mamę... 
W te Święta niestety ulepię je sama... Zostaję w Belfaście
Podane z barszczykiem w Wigilię będą przypominały mi jednak o rodzinnym domu... 
Można także użyć samych pieczarek lub dodać kapustę kiszoną - ja wolę jednak same grzyby i dobrą garść suszonych, polskich grzybów z Mazurskich lasów... Dodają uszkom świątecznego wymiaru...
Spróbujcie, warto !
Wesołych Świąt !!!

Składniki (na ok 60 szt):

Farsz:
  • 1 kg pieczarek
  • duża garść grzybów suszonych
  • 1 cebula
  • 1 łyżka masła
  • sól, pieprz
  • olej 



          Najpierw zajmijmy się farszem: pieczarki czyścimy i ścieramy na tarce o dużych oczkach. Grzyby suszone namaczamy w szklance wrzącej wody, przykrywamy i odstawiamy. Cebulę kroimy w drobną kostkę, podsmażamy na oleju i dodajemy pieczarki. Suszone grzyby odsączamy, kroimy drobno i dorzucamy do pieczarek. Całość razem dusimy do momentu, aż cała woda odparuje. Dodajemy masło i doprawiamy do smaku.
          Wyrabiamy ciasto i odstawiamy na 15 min żeby odpoczęło.
          Ciasto cienko wałkujemy (na ok 2-3 mm) podsypując je cały czas mąką. Małą szklaneczką (mniejszą niż do pierogów) wycinamy kółka i lepimy małe pierożki. Dwa końce pierożków zlepiamy ze sobą tworząc w ten sposób uszka.
          Gotujemy w osolonej wodzie, ok 5-6 min, jeżeli chcecie je zamrozić - jeszcze surowe wkładamy na desce do krojenia na 30 min do zamrażalnika. Dopiero teraz, gdy wszystkie pierożki są zamrożone i nie będą się przyklejać do siebie, można je pakować w woreczki i zostawić w zamrażalniku na parę tygodni.
          Podawać z czerwonym barszczem.


16 grudnia 2012

O Tajlandii - krainie uśmiechu i o spełnianiu marzeń słów kilka...

To wydarzyło się jakoś na początku tego roku... telefon... "Anka! Nie uwierzysz co się stało..." przyjaciel Jarek szybko mówił, aż mu prawie tchu brakło... "Pierwszy raz w życiu coś wygrałem, tej!!!! (...) nie uwierzysz!!! ja też nie wierzę!!!"
- no mów, mów mi szybko!!! - odpowiedziałam
- pierwszy raz w życiu brałem udział w jakimś konkursie i wygrałem nagrodę główną... nie uwierzysz, mówię ci!
- no Jaro dawaj!
- wygrałem dwa bilety lotnicze, na dowolny lot, w dowolne miejsce na świecie w 2012 roku... Za parę dni dostanę vouchery... Mówiłem, że nie uwierzysz... Lecisz ze mną!!! Wybierz kierunek, wszystko zorganizuj i lecimy na wakacje życia...

Mniej więcej tak to brzmiało... Rzeczywiście nikt się nie spodziewał takiej nagrody - co więcej, nie sądziłam, że w najbliższym czasie uda mi się spełnić jedno z największych swoich marzeń... Zanim zdecydowaliśmy się na Tajlandię, wybieraliśmy podróże do różnych innych zakątków świata... Seszele, Madagaskar, Malediwy, Wietnam, Hawaje... Stanęło na mojej wymarzonej Tajlandii... To się naprawdę dzieje... listopad 2012... Ja, moje Amore i Jaro... Czas płynie wolno jak nigdy... Odliczam dni, nie śpię po nocach, organizuję noclegi, wycieczki...  Wreszcie nadchodzi ten upragniony dzień... Miesiąc wolnego! Zabieramy walizy i ahoj przygodo! Trwaj!


Bo w życiu liczą się takie chwile... Kolega ostatnio powiedział mi, że podróż składa się z 3 części: z przygotowań, samej podróży i wspomnień... I oczywiście nie była to moja pierwsza podróż w życiu - ale ta była najdłuższą, najbardziej oczekiwaną, najpiękniejszą - bo świat jaki tam zastałam, jest tak inny i różny od tego, który zostawiłam... DZIĘKUJĘ za tą możliwość...

Post ten będzie zatem moim wspomnieniem o Tajlandii - ale ponieważ nie chcę odbiegać od tematu kuchni - będzie przede wszystkim o kuchni tajskiej... Bo mam wrażenie, że w Tajlandii wszystko kręci się wokół jedzenia...


Nie przesadzam - ale po ok 21 godzinach podróży, pociągiem, samolotem, w poczekalniach, na kacu i po zmianie czasu (+ 6h) dotarliśmy prawie na miejsce... Prawie... bo tylko jeszcze jedna nocka na Phuket, 2 godziny łodzią i już jesteśmy... wyspa marzeń Phi Phi czeka.... Niebiańska plaża z Leo Dicaprio... widoki jak z pocztówki... niezapomniane i wyryte już w sercu...
Ale miało być o jedzeniu... tak, tak... jeszcze na Phuket pyszne jedzenie z baru na ulicy... późnym wieczorem krewetki w sosie z czosnkiem, chili i czymś jeszcze... a wcześniej obowiązkowe pad thai (makaron ryżowy w sosie słodko-kwaśnym) i sałatka z papai... I pierwsze zaskoczenie wieczoru - w sałacie z papai dostaliśmy skorupy kraba... przecież na tym można zęby stracić... kolacja jednak szybko zaspokaja nasze zmęczone brzuchy, w stan bardzo błogi wprawiła nas jednak miejscowa wódeczka i piwko ;)

Wyspa Phi Phi odkrywa tylko rombek prawdziwej Tajlandii (znacznie prawdziwszą Tajlandię ujrzeliśmy na wyspie koh Chang i w Bangkoku - ale o tym później) - na wyspie, na której nie ma nawet dróg, Tajowie nauczyli się bardzo dobrze funkcjonować i prowadzić biznesy... Zamiast taksówek na drogach - były taksówki w postaci łódek... zamiast samochodów dostawczych - wózki ciągane przez Tajów a zamiast restauracji - jedzenie na ulicy... Miało to swój urok, zapachy roznosiły się wszędzie... Przy 40 stopniowym upale ciężko jednak nie wyczuć nosem mieszających się zapachów jedzenia, owoców, kurzu, zamiecionych "pod dywan" śmieci i że tak powiem grzecznie... uryny... Ale to przecież nic nie znaczy w porównaniu z tym, co wyspa Phi Phi oferuje przyjezdnym... Świeże, soczyste ananasy, arbuzy, pyszne koktajle bezalkoholowe, świeże owoce morza i najprawdziwsza kuchnia tajska... Do tego pyszna, kremowa zupa z zieloną pastą curry oraz pikantna zupa tom yum z krewetkami... Absolutny klasyk... Odkryłam tam coś jeszcze... najsmaczniejsze amerykańskie hamburgery :):) może to zabrzmi śmiesznie, no bo jak można w Tajlandii jeść hamburgery (?!?) ale w dniach, gdy mój żołądek lekko chorował - okazały się one wybawieniem... Wniosek jedzeniowy z Phi Phi: owoce morza pyszne, koktajle wow, pad thai może być - choć dla mnie trochę za słodkie, piwo tajskie jak najbardziej, amerykańskie hamburgery pychota a cała reszta to prawdziwy raj... Nigdy przenigdy nie widziałam takich widoków... Każdego dnia przecierałam oczy ze zdumienia... Najpiękniejsze w życiu dotychczas. Absolutnie!

Nastała kolejna podróż... tym razem wyspa koh Chang... druga największa wyspa Tajlandii... a wcześniej lot samolotem z międzylądowaniem przez Bangkok... na lotnisku pyszna zupa z kurczakiem... coś na styl japońskiej zupy ramen... pychota... Na koh Chang jem njlepszą na świecie rybę Lucjan - podaną w całości, smażoną w głębokim oleju z czosnkiem... do tego parę kropel limonki i zimnego piwka i jestem w niebie... Wszędzie jeździmy skuterami, jest cudnie! Czy wiedzieliście, że zielone curry z krewetkami można też podać z figami? Dla mnie nowość - ale jaka udana mieszanka! Nie zabraknie także kurczaka z orzechami, świeżych owoców morza, różowiutkich krewetek z grilla a także ośmiornic w sosie limonkowym - chyba jedyne danie, które mnie rozczarowało... wszystko w towarzystwie koktajli owocowych... mango i ananas zdecydowanie inaczej smakują... do tego palmy na plaży i znów jestem w raju...

Bangkok to ostatnie 3 dni naszej podróży... Tam się dopiero dzieje... Nie napiszę za dużo - bo co wydarzy się w Bangkoku, zostaje w Bangkoku - i chyba cała nasza trójka zrozumiała Kac Vegas 2 ;P Ale o jedzeniu... było wszędzie... na ulicy oczywiście dominowało, na targu z ubraniami, nocą, w sklepach, supermarketach, na łodziach... absolutnie wszędzie... i karaluchy wielkości połowy ręki... brrr.... ale Bangkok piękny! Świątynie, mnisi, widoki, tuk - tuki... to wszystko ma swój urok... nie znalazłam niestety suszonych robaków i tym podobnych - ale mój żołądek chyba nie dałby już rady... znaleźliśmy jednak najpyszniejszą zupę i makaron (czyli to samo ale bez bulionu) ze skwareczkami z bekonu, z kurczakiem, pierożkami won-ton i jakąś zieleniną... absolutna rozkosz! I pomyśleć, że podawali ją tuż przed naszym hotelem... Do tego jedzenie z bazaru, jakieś kurczaki, szaszłyki z ośmiornicy i przygoda dobiega końca...

Nie pozostaje nic innego, jak odtwarzać smaki w domu... Zdecydowanie spróbuję zielonego curry z krewetkami i figami, ryby Lucjan i zup... Zamykam oczy i jeszcze pamiętam ich smak... Oby do kolejnych wakacji... i kolejne marzenie: Brazylia lub Zanzibar ;P
Więcej zdjęć znajdziecie na profilu Do garów marsz na fb